Słońce już dawno wisiało wysoko na niebie, przebijając się przez ciemne chmury, jego cienkie promienie padając leniwie na ścianę kamienicy dawały jej nieco mniej obskurny wygląd. Domyślałem się, że Vanity pochodzi z bardziej zamożnej rodziny i wcale nie smakowało mi to, jak obserwowała fasadę z lekkim zaciekawieniem w oczach. Szybko otworzyłem więc drzwi wejściowe, wpuszczając dziewczynę do środka.
Gdy, po zatrzaśnięciu drzwi wejściowych, odwracam się w stronę schodów widzę Maximoff zatrzymującą się w pół kroku, z pytającym wzrokiem skierowanym na mnie.
- Drugie piętro. – wzruszam ramionami, rozluźniając szalik na szyi.
Idę powoli za nią, obserwując jak niedbały warkocz podskakuje jej na plecach. Zatrzymuje się na drugim piętrze jak mówiłem i stoi między dwoma drzwiami. Wskazuje te ciemne, ze złotym numerkiem 7 i szybkim ruchem wyciągam klucze z kieszeni. Ich brzęk przerywa ciszę, w której jesteśmy, kolejnym dźwiękiem jest dopiero lekkie skrzypnięcie drzwi, kiedy je otwieram, wpuszczając do mieszkania dziewczynę.
- Pardon za bałagan – krzywię się, zauważając pozostałości starego obrazu rzucone przy drzwiach i brudny kubek po porannej kawie przy stoliku, wraz z niedopalonym papierosem wciśniętym tuż obok w blat. No i to feralne okno bez szyby, chłód wpełzający do salonu mimo tego, że szczelnie zasłoniłem je firaną, przyklejając ją do ściany taśmą. – Oknem się jeszcze nie zająłem.
Vanity przytakuje tak lekko, że gdybym nie obserwował jej uważnie, umknęłoby to mojej uwadze. Daję dziewczynie zdjąć płaszcz, ja ruszam w stronę stolika przy oknie i odkładam brudne naczynia do zlewu, poprawiając jeszcze raz poduszki na sofie, żeby wszystko chociaż jakoś się prezentowało.
Spoglądając na terrarium Lady Macbeth wciśnięte między stare pianino a biblioteczkę, przypomina mi się fakt, że Maximoff ma zwierzę.
- Co z twoim jastrzębiem? – odwracam się na pięcie, by zastać Vanity bez płaszcza i butów, ściskającą rączkę torby nerwowo, niepewna, gdzie ruszyć dalej. Podskoczyła lekko na dźwięk mojego głosu, kręcąc głową.
- Orzeł. Frigga poradzi sobie – imię ptaka brzmi miękko i łagodnie, zupełnie niepodobnie do drapieżnego zwierzęcia.
- Mam nadzieję, że nie wparuje do mnie przez moje rozbite okno – śmieję się gardłowo, ściągając z siebie jednym ruchem płaszcz. Łapię Vanity lekko za łokieć, ciągnąc ją w głąb mieszkania. – Dalej, nie gryzę-
Dziewczyna rzuca mi piorunujące spojrzenie, ale daje się prowadzić. Zatrzymuję ją tuż przed sofą, tuż przed wiszącym obrazem namalowanym jej dłonią. Pejzaż perfekcyjnie komponuje się z mdłą, bladoniebieską ścianą (której jakimś cudem właściciel kamienicy nie pozwolił mi przemalować), nadając pokojowi więcej koloru i życia. Vanity wydaje się być zadowolona efektem swojej pracy, cień uśmiechu pojawiający się powoli na jej twarzy. Pozostawiam ją sam na sam z obrzydliwą ścianą/pięknym obrazem i ruszam w stronę aneksu kuchennego.
Spokojnie stać mnie było na domek jednorodzinny na obrzeżach miasta, ale coś było w tym niedużym mieszkaniu w obdrapanej kamienicy w centrum miasta, coś, co przyciągnęło mnie tu tyle lat temu i nie pozwoliło mi się wynieść.
Włączam czajnik, opierając biodro o blat; odwracam głowę w stronę dziewczyny, wciąż stojącej przed obrazem.
- Ile cukru? – odchrząkuję uśmiechając się krzywo. Maximoff zrzuca mi zdezorientowane spojrzenie, siadając niepewnie na sofie.
- Cukru? Do czego?
- Herbaty - uderzam lekko bok imbryka podnosząc brwi. Vanity podnosi ręce, kręcąc głową.
- Nie, naprawdę, dziękuję-
- No co ty – parskam, otwierając kilka szafek kredensu na raz w poszukiwaniu najczystszych i najlepiej wyglądających filiżanek. - Brytyjczykowi nie odmawia się herbaty.
Choć jestem do niej tyłem, przed przymkniętymi oczami widzę obraz dziewczyny opadającej zrezygnowanie na sofę i kiedy słyszę ciężkie westchnięcie uśmiecham się pod nosem.
- Masz rodzeństwo? – zaczynam, tym razem ciszej, na tle syczącego czajnika, którego wyłączam szybkim ruchem. Maximoff musi zastanawiać się nad pytaniem, lub po prostu zapomniała o naszej wspaniałej zabawie z wcześniej, bo nie odpowiada przez jakiś czas. Krzyżujemy spojrzenia przez pokój, ja nalewający herbatę do zadymionych filiżanek, ona obserwująca mnie w ciszy, jakby kalkulowała w głowie, jak dużo może powiedzieć. Rozluźniam postawę lekko, dając jej do zrozumienia, że nie musi się wstydzić.
- Młodszy brat, Richard. Nie mamy jakiegoś fantastycznego kontaktu ale nie jest aż tak źle – stawiam filiżanki z brzękiem na ławie obok sofy, pozwalając herbatom parować na tle chłodnego mieszkania.
Vanity podnosi głowę, patrząc na mnie nieprzerwanie. Ja znów ruszam do kredensu, w poszukiwaniu pudełeczka herbatników, które byłem pewien, że niedawno kupiłem. Moje szukanie przerywa głos dziewczyny, który przebija mnie jak chłodny wiatr tego ranka, jak uderzenie w lód twarzą i tępy ból w policzku, gdy Maximoff podcięła mi nogi albo ostre promyki słońca parzące moją skórę, gdy wychodziłem z lasu. – A ty?
- Co ja? – czuję, jak moje wcześniejsze rozluźnienie znika, a wszystkie możliwe, znane mi mięśnie się napinają. Nagle staję się sztywny i wyprostowany i nie jestem pewien, czy jestem w stanie już w ogóle się rozluźnić (wydaje mi się, że tak, jest taka szansa, gdy znowu głos Vanity przecina gęstą ciszę i wszystko się pode mną kruszy, tracę grunt pod nogami i zaciskam palce tak mocno na kredensie, że moje dłonie robią się całkowicie białe)
– Czy masz jakieś rodzeństwo? Albo miałeś?
Biorę głęboki oddech, puszczając drewno (w którym zostały wgłębienia w kształcie moich dłoni), nie, nie mogę sobie pozwolić na coś tak przyziemnego jak wrażliwość, już nie.
Bo choć minęło tyle lat, ta rana wciąż jest otwarta i wciąż coś, jakieś cholerstwo, się z niej sączy.
- Nie. – odpowiadam krótko, wreszcie znajdując do cholerne pudełko herbatników i kładę je z trzaskiem na ławie. Mam wrażenie, że Vanity lekko wzdrygnęła się, gdy upuściłem opakowanie, ale mam to gdzieś; siadam obok niej, zdecydowanie zbyt blisko, ale mam dosyć głupich pytań i głupich odpowiedzi i jedyne co chcę, to się rozluźnić.
- Co najbardziej lubisz malować? – rzucam, niby niedbale, zakładając nogę na nogę.
- Portrety i krajobrazy – mówi powoli i ostrożnie mierząc mnie wzrokiem, jakbym miał zaraz się na nią rzucić.
- To trafiłem z moim zamówieniem – choć naprawdę próbuję uśmiechać się szczerze, wiem, że mi to nie wychodzi. – Twoja kolej.
Herbaty parują, zanurzając nas w lekkiej mgle, szmer życia miasta wydostaje się zza zaklejonego okna, krusząc naszą kolejną chwilę ciszy.
- Gdzie pracujesz?
Automatycznie się rozluźniam, opierając głowę o ramę sofy.
- Wieczorami grywam w klubach, dorabiam jako bibliotekarz i krytyk filmowy na Internecie – wzruszam ramionami, wskazując niedbale w stronę pianina niemal naprzeciwko nas, gitary wciśniętej w róg i wypchanej książkami biblioteczki obok terrarium węża. Vanity wydaje się mniej spięta, co mimowolnie mnie podnosi na duchu. Ostatnia rzecz jaką chcę, to kolejna przerażona osoba.
- Ta twoja… magia – mówię po jakimś czasie, łapiąc w dłoń ciepłą, już nie parzącą filiżankę. Maximoff robi po chwili to samo, opatulając palce wokół kubka. Specjalnie wybrałem te najbardziej misternie ozdobione i czuję lekką irytację, że dziewczyna nie zauważyła mojego poświęcenia, ale nie przerywam sobie – jest czerwona. Czemu?
Szatynka wzrusza ramionami, chowając lekko usta za parującą herbatą. Zakładam drugą dłoń na oparcie sofy, nachylając się w stronę Vanity.
- Tak jest w mojej rodzinie. Kobiety mają czerwoną moc, mężczyźni fioletową.
Przytakuję lekko, biorąc łyk gorzkiego naparu. Niebieskooka nie wydaje się dawać za wygraną, więc sekundę po tym, gdy odstawiam filiżankę, rzuca we mnie kolejne pytanie.
- Kto-
Przerywa jej skrzek i zawirowanie, które pojawia się w zasklepionym oknie. Firana odrywa się od ściany z trzaskiem i do pokoju wpada, wraz z powiewem chłodnego wiatru, zdezorientowany, ogromny, brązowoskrzydły ptak. Mam ochotę podskoczyć do niego i zadusić zwierzę obserwując, jak bardzo zniszczyło moje misternie zaklejone okno, jeszcze to cholerstwo obiło się o biblioteczkę i wywaliło kilkanaście książek, które na pewno kosztowały masę pieniędzy, ale Vanity wyprzedza mnie, rzucając się w stronę zwierzęcia ze zmartwionym wyrazem twarzy.
- Frigga! Co ty tu robisz?
Ptak patrzy na nią, jakby chciał jej coś powiedzieć i nie potrafię powstrzymać parsknięcia, które wydobywa się z moich ust. Obie, orzeł i Vanity zwracają na mnie pytający wzrok.
- Może oprócz tej magii jeszcze rozmawiasz ze zwierzętami, co? – uśmiecham się szyderczo, ale ptak patrzy na mnie morderczym wzrokiem i śmiech gaśnie mi w gardle. Przewracam oczami, wzdychając ciężko. – No mamy już chyba wszystkich, brakuje tu tylko twojego tatusia i braciszka, no i tej bandy dzieciaków z wczoraj, co mi rozwaliły obr-
- Myślisz, że przyleciała bez powodu? – głos dziewczyny ma w sobie zakłopotanie, którego wcześniej nie słyszałem i ja czuję się niepewny co do tej całej sytuacji, ale zduszam to wszystko, uśmiechając się krzywo.
- Myślę, że twój tatuś zdenerwował się, bo nie wróciłaś do domu na noc i posłał po ciebie gołębia pocztowego – mrugam, klepiąc miejsce na kanapie obok siebie. – Siadaj, nie masz się o co martwić.
Vanity?