poniedziałek, 22 stycznia 2018
Od Ezry C.D. Vanity
Kiedy wchodzę do pracowni, dziewczyna wciąż siedzi przy sztaludze, przykurczona, z oczami wlepionymi w płótno przed sobą. Zamykam za sobą drzwi jak najciszej mogę, bezszelestnie przesuwając się bliżej malującej. Po chwili ona wyprostowuje się, przecierając oczy. Ruszam w jej stronę, stając tuż za sztalugą. Pierwowzór wisi smętnie obok wersji namalowanej przez szatynkę, która wygląda na dosyć zmęczoną. Musiała męczyć się z tym większość nocy, jak nie całą.
Uśmiecham się pod nosem, opierając dłonie na biodrach. Nie spodziewałem się, że naprawdę uda jej się zrobić to w jeden dzień, a jednak poradziła sobie. I to naprawdę dobrze.
Obraz z daleka wygląda identycznie, ale gdy mrużę oczy mogę zauważyć dodane drobne detale i kolory, które są żywsze i cieplejsze od tych z oryginału. Góry mają ostrzejszy zarys, jakby były malowane pewniejszym pędzlem. Granica jeziora z niebem jest płynniejsza i bardziej miękka niż w oryginale, a na pagórkach pojawiły się pojedyncze kwiaty, rozrzucone po jasnozielonej trawie.
Chcę wziąć płótno w ręce ale zatrzymuje mnie dłoń dziewczyny. Zwraca na mnie zmęczony wzrok.
- Jeszcze nie wyschło.
Odsuwam się od sztalugi, podnosząc ręce w obronnym geście. Ona wstaje, rozciągając się lekko i zaczyna zbierać pędzle rozrzucone wokół jej miejsca pracy. Po chwili ciszy rzuca mi pytające spojrzenie, jakby już od jakiegoś czasu oczekiwała, żebym się odezwał.
- Jest nieźle. Naprawdę nieźle – cmokam po chwili, wkładając dłonie do kieszeni płaszcza. Łapię pierwowzór w dłoń, zaciskając palce na samotnej, drewnianej ramie. – Ile płacę?
Dziewczyna zastanawia się chwilę, marszcząc brwi; mam wrażenie, że widzę, jak trybiki w jej głowie terkoczą i kręcą się z zawiłą prędkością. Podchodzi do biurka i siada przy nim, zapisując coś szybko w notatniku.
- Nic.
Gdybym miał przy sobie jakiś napój, od razu bym go wypluł, jednak będąc o suchym gardle, pozostaje mi tylko głośne parsknięcie. Szatynka podnosi na mnie lekko zdziwiony wzrok.
- Jak to, nic? Co to jest, organizacja charytatywna?
Ona marszczy brwi próbując coś powiedzieć, ale wtedy zauważam tę rzecz, za kilkoma małymi obrazami w rogu. Na początku trudno zauważyć, kto widnieje na portrecie przez wysoki kołnierz i misternie ozdobiony krawat, ale po chwili łączę jedno z drugim.
Pokazuję palcem na obraz w rogu. Zepsuty pierwowzór, który trzymałem w dłoni ląduje z hukiem na ziemi, kiedy nurkuję w stronę wieży dzieł. Wyciągam portret, triumfalnie wyciągając go w powietrze. Szatynka obserwuje mnie ze zmarszczonymi brwiami, kiedy wskazuję na obraz. Trzeba się przyjrzeć, żeby w postaci w garniturze rozpoznać dziecko, ale na pewno ma zbyt miękkie i łagodne rysy twarzy, żeby być dorosłym.
- Ktoś zamówił u ciebie ten obraz?
Dziewczyna przytakuje po chwili zastanowienia, podnosząc się zza biurka.
- Jakiś czas temu, widocznie zapomnieli odebrać – odchrząkuje, wyciągając dłonie w stronę trzymanego przeze mnie portretu, ale ja odskakuję w porę, dzięki czemu wciąż go trzymam. - Ojciec tego dziecka domagał się, żeby chłopiec wyglądał, jak w okresie wiktoriańskim. A co?
Prawie wbijam pięść w sam środek obrazu, czuję, jak wściekłość z poprzedniego dnia wraca i buzuje we mnie, chcąc wyskoczyć na zewnątrz. Zagryzam wargę, odsuwając dłoń od płótna w ostatniej chwili. Są lepsze sposoby na zemstę.
- Ten mały cham rozwalił mi mój obraz wczoraj. To on i jego koledzy – warczę, rzucając portret na podłogę. Oczywiście nie łamie się ani nie przerywa, jak na złość. – Wrzucili mi cegłę do mieszkania. Na drugie piętro?
Dziewczyna, nieco zdziwiona, wzrusza ramionami i wskazuje dłonią na leżący na ziemi obraz, który do niej podlatuje. Przez chwilę jestem zdziwiony, jednak przypominam sobie, że mam do czynienia z czarownicą z krwi i kości. Szatynka rusza z powrotem do biurka, przekartkowując notatnik.
- Zgodnie z planem, mają to odebrać pojutrze. – podnosi brwi, kiedy uśmiecham się krzywo.
- Dobrze, coś wymyślę do tego czasu-
-”Wymyślę”? – przerywa mi, zaciskając kurczowo palce na krawędzi portretu, jakbym miał wyrwać go z jej dłoni.
- Muszę się jakoś odegrać na bachorze – wzruszam ramionami, przesuwając się w stronę sztalugi. Muskam płótno palcem, ale obraz wciąż jest lepki, odrobina błękitno-różowej farby zostaje mi na palcach. – Wracając do tego, czemu nie chcesz za to pieniędzy?
Szatynka wzdycha cicho, znów zapisując coś w notatniku.
- Na koszt firmy.
- Jakbyś miała jakąkolwiek firmę – parskam, siadając na stołku, na którym dziewczyna prawdopodobnie spędziła cały dzień i noc. – Jesteś dzieciakiem, dorabiasz na boku jako malarka, pewnie twoi rodzice nawet o tym nie wiedzą.
Ona wzrusza lekko ramionami, odwracając wzrok. Musiałem trafić w miękki punkt, bo nie odzywa się dalej. Odchrząkuję po chwili, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- To, co właśnie przemalowałaś, to oryginał Hendersona z 1894 roku. Kosztował mnie sporo kasy, i kiedy naprawdę chętnie wziąłbym twoją wersję za darmo, jest mi dość głupio, że zrobiłaś to w jeden dzień i nie chcesz zapłaty. – Muszę powstrzymać się przed przewracaniem oczami, naprawdę, jak głupio muszę brzmieć? – Nie chcesz pieniędzy, proszę. Chociaż, nie wiem, daj sobie kupić nowe pędzle, farby, płótno, cokolwiek, chociażby cholerną kawę.
Vanity?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz