Głupstwem było urządzanie prób jazdy w śniegu. Wystarczyła chwila, by wydarzyła się tragedia, jakiej uczelnia jeszcze nie widziała. Na oczach kilkuset studentów równa kolumna jeźdźców i ich karych rumaków zamieniła się w mitologiczny chaos. Jeden z koni pośliznął się na ośnieżonym podłożu. Próbował się ratować, co spłoszyło pozostałe. Chłopcy nie dali sobie rady z uspokojeniem zwierząt. Kilku z nich przypłaciło to złamaniami czy urazami głowy po upadku z siodła. Jako jeden z nielicznych miałem szczęście, jadąc w pierwszym rzędzie. Inaczej zapewne skończyłbym pod kopytami sporego ogiera. Pokręciłem głową, próbując odgonić obrazy sprzed kilku godzin. Pomagałem rannym, zarówno ludziom, jak i zwierzętom. Dziewczęta z architekta padały jak muchy, nie wytrzymując widoku krwi i krzyków mieszających się z kwileniem koni. Gdy ostatnia karetka zniknęła za bramą, obwieszczono zakończenie zajęć dla osób uczęszczających na kierunki związane z wojskowością. Jedyny plus tego wszystkiego. Tak więc już od dobrych dwudziestu minut maszerowałem główną ulicą, sam do końca nie znając celu, do jakiego podążałem. Do domu wracać nie chciałem, mama natychmiastowo zalałaby mnie falą pytań o wydarzenia z dzisiejszego ranka. Ciężkie buty zastukały o kamienne podłoże, kiedy wszedłem na teren miejskiej biblioteki. Pchnąłem ciężkie drzwi, zanurzając się w półmroku korytarza. Pachniało tu starymi książkami, kurzem i nieco wilgocią, a jednak lubiłem to miejsce. Jedno z nielicznych, które wolne było od zgiełku Salem. Cisza, spokój i porządek. Dodatkowo Smith należał do wyjątkowo miłych osób. Powitał mnie lekkim uśmiechem i kiwnięciem głową, jakoby zezwalając na naruszenie jego terenu. O tej porze budynek nie obfitował w głodnych wiedzy, wręcz świecił pustkami. Co prawda minąłem jakąś starowinkę, wertującą nowe wydanie miejscowej gazety, ale raczej na niej się skończyło. Przynajmniej do momentu, kiedy znalazłem się w dziale poświęconym ziołolecznictwu i jemu podobnym. Jakaś drobna dziewczyna stawała na palcach, usilnie próbując dosięgnąć tom z górnej półki. Podszedłem do niej z cichym westchnieniem. Mamuci wzrost nareszcie na coś się przyda. Zdjąłem opasłe tomiszcze, dziwiąc się jego ciężarowi. Pod tym to niejeden by się załamał. Podałem go jasnowłosej, unosząc kąciki ust w przyjaznym uśmiechu.
— Żyrafa zawsze do usług.— Zaśmiałem się cicho.
Insomnia? Cóż, poematem tego nie można nazwać ;-;⸥
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz